Budząca natchnienie bajka o powołaniu

Malarzem on został po prostu dlatego, że po szkole trzeba było iść i dalej uczyć się. On wiedział i o tym, że praca musi przynosić zadowolenie, a jemu podobało się malować. Otóż wybór był zrobiony – on wstąpił do szkoły artystycznej.
Przed ten czas on już wiedział o tym, że obraz przedmiotów nazywa się martwa natura, przyrody – pejzaż, ludzi – portret i jeszcze dużo czego wiedział w zakresie fachu elitarnego. Teraz należało poznać jeszcze więcej.
"Po to, żeby improwizować, najpierw trzeba nauczyć się grać na nutach – ogłosił na wprowadzającym wykładzie wykładowca, znany malarz. – Otóż przygotujcie się, będę rozpoczynał od początków".
On zaczął uczyć się "grać na nutach". Sześcian, kula, waza... Światło, cień, półcień... Układ ręki, perspektywa, kompozycja... On poznał bardzo dużo nowego: jak naciągnąć płótno i samodzielnie ugotować grunt, jak sztucznie postarzyć płótno i jak domagać się najcieńszych barwnych przejść. Wykładowcy chwalili go, a pewnego razu on nawet usłyszał od swojego opiekuna: "Jesteś malarzem od Pana Ojca"!
"A chyba inne – nie od Pana Ojca"? – pomyślał on, chociaż co ukrywać, było to przyjemne.
Lecz oto wesołe studenckie lata pozostały w przeszłości i teraz u jego w kieszeni był dyplom edukacji artystycznej, on dużo wiedział i jeszcze więcej umiał, on nabawiał się wiedz i doświadczenia i był już czas zaczynać oddawać. Lecz... Coś poszło nie tak.
Nie, nie to że jemu nie tworzyło się wcale. I nie to że fach przestał podobać się. Być może, on po prostu wyrósł i zobaczył to, czego przedtem nie widział. A otworzyło się jemu oto że: dookoła wrzało życie, w którym sztuka dawno stała się towarem i osiągnie sukces całkiem niekoniecznie ten, komu było co powiedzieć światu, a szybciej ten, kto umiał poprawnie podawać i sprzedawać swoją twórczość, okazać się w potrzebny czas w potrzebnym miejscu z potrzebnymi ludźmi.
O tym nie wiedział, dlatego tak czynić i nie nauczył się. On widział jak jego przyjaciele szukają siebie i swoje miejsce pod słońcem, a niektórzy w tych rzucaniach "łamią" się, topią niezadowolenie w alkoholu, tracą punkty orientacyjne, degradują. On wiedział: często twórcy wyprzedzali swoją epokę i ich obrazy otrzymywały uznanie i dobrą cenę tylko po śmierci, lecz ta wiedza mało pocieszała.
On zaczął pracować tam gdzie dobrze płacili, całymi dniami opracowywał designe przeróżnych bukietów, wizytówek, prospektów i nawet otrzymywał od tego pewną satysfakcję, a oto malował coraz mniej i niechętnie. Natchnienie przychodziło wszystko rzadziej. Praca, dom, telewizor, rutyna...
Jego wszystko częściej odwiedzała myśl: "Chyba w tym jest moje powołanie? Czy marzyłem o tym, żeby przeżyć swoje życie więc tak, "linią" przerywaną, niby to ołówkowy szkic? Kiedy już zacznę pisać swój własny obraz życia? A jeśli nawet i zacznę – czy potrafię? A jakże "malarz od Pana Ojca"?" On rozumiał, co traci kwalifikację, co przekształca się na zombi, który dzień w dzień wykonuje zestaw pewnych działań i to jego wysilało.
Żeby nie zwariować od tych myśli, on stanął w dni wolne wyruszać ze sztalugą do zaułka Maistrów, gdzie rozmieszczały się szeregi twórców-mistrzów. Wiązane szale i wyroby z brzosty, ozdoby z bisioru i strzępy narzuty, gliniane zabawki i plecione koszyki – czego tu tylko nie było! I pobratymcy-malarze też stali ze swoimi niedoczesnymi płótnami w dużych ilościach. I tu była konkurencja.
Lecz on pluł na konkurencję, jemu chciało się po prostu tworzyć. On malował portrety na zamówienie. Papier, ołówek, dziesięć minut – i portret jest gotowy. Nic skomplikowanego dla fachowca – tu wszystkiego i wymaga się umieć dostrzegać detale, dotrzymywać się proporcji, tak zupełnie niedużo ubrać naturę. On to robić umiał, jego portrety ludziom podobały się. I podobnie, i pięknie – lepiej aniżeli w życiu. Dziękowali jemu często i z duszy.
Teraz życie stało się weselsze, lecz on wyraźnie rozumiał, że to ’’rysowanie’’ powołaniem ochrzcić byłoby jakoś... zbyt mocno. Zresztą, jednak lepiej, aniżeli nic.
Pewnego razu on zrobił kolejny portret, pozowała mu niemłoda długonosa kobieta i zdarzyło się mocno postarać się, żeby "zrobić pięknie". Nos, zwyczajnie, nie schowasz, lecz było w jej obliczu coś ciekawego (czystość?), oto na to on i położył nacisk. Wyszło nieźle.
– Gotowe – powiedział on, rozpościerając portret kobiecie. Ta długo go studiowała, a potem podjęła na jego oczy i on nawet zamrugał: do tego bacznie ona na jego patrzyła. – Coś jest nie tak? – nawet przepytał on, tracąc się od jej poglądu.
– Macie powołanie – powiedziała kobieta. – Umiecie widzieć w głąb.
– Aha, oko-rentgen – zażartował on.
– Nie to – motała głową ona. – Rysujecie jak gdyby duszę. Oto patrzę i rozumiem: naprawdę jestem taką jak namalowaliście. A wszystko, że jest zewnątrz – to naniesione. Niby górną warstwę farby zdjęliście, a pod nim – arcydzieło. I to arcydzieło – to ja. Teraz dokładnie znam! Dziękuję.
– A proszę – z przejęciem wymamrotał on, przyjmując banknot – swojego zwykłego taksa za blitz-portret.
Ta kobieta naprawdę była, co i mówić, dziwną. To trzeba takiego, "duszę malujecie"! Chociaż kto jego zna, co on tam malował? Może i duszę. Przecież każdy ma jakąś warstwę zewnętrzną, tą niewidoczną łupinę, która przylepia się w trakcie życia. A przyrodą każdy był pojmowany jak arcydzieło, już w tym on jak malarz był po prostu pewny!
Teraz jego malowanie zapełniło się jakimś nowym sensem. Nie, nic nowego do technologii on nie wniósł – też papier i ołówek, też dziesięć minut, po prostu myśli jego cały czas powracały do tego, że trzeba przymierzyć się i "zdjąć górną warstwę farby", żeby spod jego zwolniło się niewiadome "arcydzieło". Zdaje się, wychodziło. Jemu bardzo podobało się obserwować za pierwszą reakcją "natury" – bardzo ciekawe były twarze ludzi. Czasami jemu popadały się takie "modele", u których dusza była znacznie straszniejsza aniżeli " warstwa zewnętrzna ", wtedy on wyszukiwał w niej jakieś światłe plamy i wzmacniał ich. Zawsze można znaleźć światłe plamy, jeśli nastroić na ten wzrok. Przynajmniej jemu jeszcze w żadnym wypadku nie spotkał się człowiek, w którym nie byłoby całkiem nic dobrego.
– Czujesz, chłopak! – pewnego razu odwołał się do niego facet w czarnej kurtce. – To... pamiętasz, czy nie... teściową moją rysował w zeszłe dni wolne.
Teściową on pamiętał, na starą żabę podobna, jej córkę – postarzeję, szczurem będzie. I facet z nimi był, dokładnie. Jemu wtedy zdarzyło się wysilić całą swoją wyobraźnię, żeby przekształcić żabę na coś możliwe do przyjęcia, zobaczyć w niej chociaż coś dobrego.
– No? – ostrożnie spytał on, nie rozumiejąc o co chodzi.
– Tak to... Zmieniła się ona. W lepszą stronę. Jak na portret popatrzy, człowiekiem staje się. A tak między nami, ile jej znam, żaba żabą.
Malarz mimo woli prychnął: nie pomylił się, a więc, dokładnie zobaczył...
– Ależ ciebie spytać chciał: możesz ją w oleju namalować? Żeby już na pewno! Zamocować efekt, więc. Za ceną nie wątp!
– A czemu nie zamocować? Można i w oleju, i w marynacie, i w sosie "majonez". Tylko olejem nie rysują, a piszą.
– Oto! Rozpisz ją w lepszym rodzaju, wszystko opłacę po wyższej kategorii!
Malarzowi stało się wesoło. Ponieważ "portret Doriana Greja", tylko ze znakiem plus! Już proponują – dlaczego nie spróbować?
Spróbował, napisał. Teściowa pozostała zadowolona, facet też, a żona jego, żaba córka zażądała, żeby ją też namalował. Od zawiści, na pewno. Malarz i tu postarał się, natchnienie jego znalazło: wzmocnił seksualną składową, miękkości dodał, dobroć duchową oświetlił. Nie kobieta wyszła – królewna!
Widać, facet był człowiekiem z szeroką duszą i wrażeniami podzielił się. Zamówienia posypały się jeden za innym. Pogłoska poszła o malarzu, że jego portrety dobrze wpływają na życie: w rodzinach świat zapanował, brzydule ładnieją, matki-samotne nagle za mąż wychodzą, u chłopów potencja zwiększa się.
Teraz nie było czasu malować w zaułku Maistrów, ta i biuro swoje zostawił bez żadnego żalu. Pracował w domu u zleceniodawców, ludzie wszyscy byli bogaci, płacili hojnie, przekazywali z rąk do rąk. Wystarczało i na farby, i na płótna, i na czarny kawior. Mieszkanie sprzedał, kupił większe, i z pokojem pod pracownię, remont dobry zrobił. Zdawałoby się, czego jeszcze życzyć?
A jego znów zaczęła odwiedzać myśl: chyba w tym jego powołanie – malować każde "żaby" i "szczury", z całej siły chcąc znaleźć chociaż coś światłego? Nie, sprawa zwyczajnie dobra i dla świata pożyteczne, lecz jednak...
Nie było u jego na duszy spokoju, niby wołała ona jego dokądś, prosiła o czymś, lecz oto o czym? Nie mógł usłyszeć.
Pewnego razu jego nieopanowanie pociągnęło napić się. Więc tak żeby upaść się i nic potem nie pamiętać. Myśl jego przeraziła: on dobrze znał, jak szybko ludzie twórcze dociągają po tej lichej trasie do samego dna i całkiem nie chciał powtórzyć ich drogi. Trzeba było coś robić i on zrobił pierwsze co przyszło do głowy: skasował wszystkie swoje seanse, uchwycił sztalugę i składane krzesło i powędrował tam, do zaułka Maistrów. Od razu zaczął pracować: robić szkice uliczki, ludzi, parku, drogi. Niby stało się lżej, puściło.
– Przebaczcie, portrety rysujecie? Tak by od razu, tu otrzymać – spytały jego. On podjął oczy – obok kobieta, młoda, a oczy wypocone, niby wypłakane. Na pewno, umarł u niej ktoś, czy jeszcze która biada.
– Maluję. Dziesięć minut i gotowy. Swój portret chcecie zamówić?
– Nie. Dla córki.
Tu on zobaczył córkę – zakrztusił się, zakaszlał. Dziecko lat sześciu od urodzenia było podobne do ufo: nie zważając na pogodny, ciepły dzień, spakowana do szarego kombinezonu, i nie zrozumiesz nawet, chłopaczek czy dziewczynka, na głowie – szczelna czapka, na obliczu – przejrzysta maska i oczy... Oczy staruszka, który zakosztował dużo bólu i przygotowuje się umrzeć. Śmierć w nich była, w tych oczach, on tam wyraźnie zobaczył.
On nie stanął nic większego zapytywać. Takich dzieci on widział po telewizorze i znał, że u dziecka najprawdopodobniej rak, radiologia, immunitet na zerze – potem i maska, i że szanse na przetrwanie minimalne. Nie wiadomo dlaczego i skąd on to znał, lecz oto jakoś był pewny. Miota oko malarza, co dostrzega wszystkie detale. On rzucił pogląd na matkę – tak, tak i jest, ona znała. Już przygotowała się. Na pewno i portret zechciała, ponieważ już ostatni. Żeby chociaż pamięć była...
– Siadaj, księżna, teraz ciebie będę malował – powiedział on dziewczynce-istocie obcej z planety. – Tylko patrz, nie kręć się i nie zeskakuj, a to nie wyjdzie.
Dziewczynka wątpliwe, czy była zdolna kręcić się, czy wskakiwać, ona poruszała się ostrożnie, niby bała się, że jej ciałko złamie się od niebacznego ruchu, rozleci się na drobne odłamki. Siadła, złożyła ręce na klęczkach, skierowała na jego oczy i cierpliwie zamarła. Na pewno całe dzieciństwo po szpitalach, a tam cierpliwość produkuje się szybko, bez niego nie wyżyjesz.
On wysilił się, chcąc przejrzeć jej duszę, lecz coś przeszkadzało – nie to bezkształtny kombinezon, nie to łzy w oczach, nie ta wiedza, że stare metody tu nie podejdą, należy jakaś zasadniczo nowa, nietrywialna decyzja.
I ona znalazło się! Raptem przyszło na myśl : "A która ona mogła by być, gdyby nie choroba? Nie kombinezon bezsensowny, a suknia, nie kołpak na łysej głowie, a korona"?
Wyobraźnia zapracowała, ręka samodzielnie stanęła coś narzucać na arkuszu papieru, proces poszedł.
W ten raz on pracował nie tak jak zazwyczaj. Mózg w procesie dokładnie nie brał udziału, on odłączył się, a włączyło się coś drugie. Na pewno dusza. On rysował duszą, ponieważ niby ta podobizna mogła stać się ostatnią nie dla dziewczynki, a dla niego osobiście. Jak gdyby to on musiał umrzeć od nieuleczalnej choroby, i czasowi zostawało całkiem trochę, być może dziesięć minut?
– Gotowy – zerwał on arkusz papieru ze sztalugi. – Patrz, jaka jesteś piękna!
Córka i mama patrzyły na portret. Lecz to było niezupełnie "z natury". Na nim kędzierzawa blond dziewczynka w letnim sarafanie biegła z piłką. Pod nogami trawa i kwiaty, nad głową słońce i motyle, uśmiech od ucha do ucha i energii przez kraj.
I chociaż portret był namalowany prostym ołówkiem, dlaczego to zdawało się, że on jest dokonany w kolorze, że trawa – zielona, niebo – błękitne, piłka – pomarańczowa, a sarafan - czerwony z białym grochem.
– Chyba jestem taką? – głucho doniosło się spod maski.
–Тak – zapewnił jej malarz. – Czyli teraz, może i nie taka, lecz szybko będziesz. To portret z następnego lata. Jeden do jednego, dokładniej za fotografię.
Mama jej zakąsiła wargę, patrzyła dokądś obok portretu. Widać, trzymała się z ostatnich sił.
– Dziękuje. Dziękuje Panu – powiedziała ona i głos jej brzmiał tak samo głucho, jak gdyby na niej też była niewidzialna maska. – Ile do zapłaty?
– Prezent – mówił malarz. – Jak masz na imię, księżna?
– Anna...
On sygnował na portrecie nazwę "Anna". I jeszcze datę: liczba dzisiejsza, a rok jest następny.
– Trzymacie! Następnego lata czekam na Panie. Przychodźcie obowiązkowo!
Mama posprzątała portret do torby, w pośpiechu uchwyciła dziecko i poszła. Jej można było zrozumieć – na pewno, jej było chorobliwie, przecież ona znała, że następnego lata nie będzie. Natomiast on nic takiego nie znał, nie chciał znać! I on tu stanął narzucać obrazek – lato, zaułek Maistrów, oto siaduje on sam, a oto po alejce podchodzą dwoje: szczęśliwa kobieta co śmieje się i kędzierzawa dziewczynka z piłeczką w rękach. On z natchnieniem tworzył nową rzeczywistość, jemu podobało się to, że wychodzi. Bardzo realistycznie wychodziło! I rok, rok napisać – następny! Żeby dziwo znało, kiedy jemu wypełnić się!
– Tworzycie przyszłość? – z zainteresowaniem spytał ktoś, co niewidocznie podszedł zza pleców.
On odwrócił się. Tam stała rażąca piękność, cała taka, co i nie znasz jak ją nazwać. Anioł, być może? Tylko oto nos, zapewne jest długi.
– Poznały mnie? – uśmiechnęła się kobieta-anioł. – Kiedyś stworzyliście moją przyszłość. Teraz – przyszłość oto tej dziewczynki. Jesteście prawdziwym Twórcą! Dziękuję.
– Jaki twórca? – buchnęło u niego. – Tak, malarz-amator, niedoszły geniusz. Mówili, że u mnie talent od Pana Ojca, a ja... Rysuję cichaczem, po drobiazgach, wszystko chcę zrozumieć, w czym jest moje powołanie.
– A jeszcze nie zrozumieliście? – podniosła brwi kobieta-anioł. – Możecie zmieniać rzeczywistość. Czy dla was to nie jest powołaniem?
– Ja? Zmieniać rzeczywistość? I chyba to być może?
– Dlaczego nie? Dlatego należy nie tak już dużo! Miłość do ludzi. Talent. Siła wiary. Właśnie, wszystko. I to wszystko macie. Popatrzcie na mnie – przecież z was wszystko rozpoczęło się! Jaką jestem teraz?
Ona pokładła jemu rękę na bark – niby skrzydłem otrzepała, uśmiechnęła się i poszła.
– A kim teraz jesteście? – spóźniony krzyknął on jej śladem.
– Aniołem! – odwróciła się w biegu ona. – Dziękuję ci, Twórca!
...Jego i teraz można zobaczyć w zaułku Maistrów. Stara sztaluga, składane krzesełko, walizka z artystycznymi narzędziami, duży parasol... Do niego zawsze jest kolejka, legendy o nim udzielają się z ust do ust. Mówią, że on widzi w człowieku to, co schowano głęboko wewnątrz i może namalować przyszłość. I nie po prostu namalować – zmienić jego do lepszej strony.
Opowiadają również, że on uratował niemało chorych dzieci, przesunąwszy ich na rysunkach do drugiej rzeczywistości. On ma uczniów i niektóre przejęły jego czarowny dar i też mogą zmieniać świat. Zwłaszcza wyodrębnia się wśród ich blond kędzierzawa dziewczynka lat czternastu, ona umie przez obrazy zdejmować najsilniejszy ból, ponieważ wyczuwa cudzy ból jak swój.
A on uczy i maluje, maluje... Nikt nie zna jego imienia, wszyscy wołają go po prostu – Twórca. Ponieważ takie oto u człowieka powołanie.