Chcę do Irlandii!
– Jednak daleko od Tullamore te miasta nie poszły i od nich nadal tak samo wiało nieugiętą harmonią. To oczywiście pięknie, ale ja chciałem prawdziwych irlandzkich wesołości. I częściowo je znalazłem. Ale o wszystkim po kolei.
Pierwszym w moim spisie po Tullamore stał się Golouey. I to najbardziej czarowne miejsce dla prawdziwych znawców słynnych irlandzkich krajobrazów.
Tutaj oni są rzeczywiście niezrównane: potężne, fascynujące i nieograniczone. Ale przeważnie te krajobrazy – kamienne. Cała wyspa Inishmore, na której byliśmy, wyłożyła się kamiennymi liniami pionowymi i poziomowymi. Niby ogromny labirynt dla wielkoludów. Ale atmosfera tutaj jest naprawdę wyjątkowa.
A to inne miejsce – urwisko Moher. Ono jest bardziej malownicze.
Jednak oprócz krajobrazu w Galway, jest jeszcze jedna duma. W Connemara około miejscowego spożywczego sklepu parkingowym pracuje... miejscowy kundel. Pomaga parkować się zwiedzającym sklepu, znajduje wolne miejsca i zbiera za to euromonety do specjalnej kieszonki na boku swojej kamizelki. Ten piesek – główna atrakcja okolicy.
I ja bym jeszcze kilka razy skorzystał się jego usługami, gdybym nie musiał wyruszać do mojego następnego celu – hałaśliwego i najbardziej irlandzkiego miasta Cork.
Wesołości zaczęły się już w pociągu. Tutaj hałaśliwa grupa irlandzkich chłopów jechała na wesele i cały ten czas starannie starała się ukryć alkohol pod siedzeniem. Po 10 minutach oni już zaczęli zapoznawać się ze mną, a po 12 już chowałem alkohol razem z nimi.
Następną niespodzianką dla mnie stał się mój pokój w Corku. W malutkim Tullamore, gdzie pokój hotelowy wydawał mi się bardzo malutkim, jak wyjaśniło się były po prostu królewskie apartamenty. Ale! W moim corkowskim klasztorze nawet była rosyjska pokojówka i absolutnie wspaniała gospodyni.
Oto ten budynek w Corku wywołał u mnie prawdziwą architektoniczną ekstazę. Lubię zaostrzenie w ulicznej strukturze.
A to Camden Fort pod Corkiem. Ważna twierdza z czasów Pierwszej wojny światowej, duża część jej znajduje się pod ziemią. Dla mnie wszystko otworzyli, pokazali. Przeprowadzili po wszystkich tunelach.
– A jeszcze – mówią – mamy muzeum różnych morskich spraw i umocnień fortyfikacji! Tylko on jest jeszcze nie gotowy, ale jeśli zaczekacie pięć minut, to wszystko zbudujemy.
Nigdy nie widziałem, żeby tak szybko stwarzały ekspozycję. I tu rzeczywiście było na co popatrzeć. Przepiękny wyszedł rozdział morskiej formy. Na moje pytanie, które wydaje się bezsensownym: "A dlaczego taki przekrój oczu ma irlandzki marynarz?" – odpowiedź była dziwna: "Och, po prostu jakiś chiński manekin wzięliśmy...".
A potem my z Jolin, rudowłosą miejscową dziewczyną, która towarzyszyła mi do twierdzy, pojechaliśmy do baru do jej rodziców.
Ale to jest piękny bar! No ale, jak to im się udaje... Zrobić z zakładu do picia muzeum. Gdzie każdy detal można obejrzeć kilka minut. Ojciec Jolin poznawszy, że utrafiłem do Irlandii, zwyciężywszy w konkursie Back to Tullamore, od razu przyniósł butelkę whisky, zrobioną w tym mieście.
I na tej odurzającej nucie porzuciłem cichy Cork i powędrowałem do stolicy Irlandii Dublina.
Tutaj najbardziej zapamiętała mi się miejscowa ścienna twórczość. A jej w Dublinie jest bardzo dużo i po to, żeby wszystko obejrzeć, trzeba nie jedną godzinę, to już pewnie. Ale zmarnowany czas tego kosztuje.
A to ja, nawiasem mówiąc, znalazłem w Corku.
Ale przyjechać do Dublina i nie odwiedzić lokalne puby – wszystko jedno, że przyjechać do Paryża i nie zobaczyć Wieży Eiffla. Jednak schodzić popatrzeć, cóż to za słynne dublińskie bary, postanowiłem tylko przed samym odjazdem. Jak wyjaśniło się, to było prawidłową decyzją, ponieważ smutno pamiętam co było po tym. A następnego ranka ze spokojną duszą siadłem do samolotu i uleciałem z powrotem do domu, dokładnie wiedząc, że pewnego razu obowiązkowo wrócę tutaj znów.