Kult dzieci w dzisiejszych czasach

Dzieci — to święte. Wszystko co najlepsze to dla dzieci, choćby one miały dobre życie. To kwiaty życia. Radość w domu. Synu, nie martw się, tata dla ciebie wszystko zrobi...
Kult dzieci w dzisiejszych czasach

Z jakiegoś powodu mnie ta piosenka okropnie znudziła. I jako byłego dziecka, i jako rodzica, i jako przyszłego dziadka. Może już wystarczy kochać dzieci? Może już czas wobec nich jakoś po ludzku postępować?

Osobiście ja nie chciałbym się urodzić w dzisiejszych czasach. Zbyt wiele miłości. Dopiero uzyskasz datę urodzenia, od razu stajesz się lalką. Mama, tata, babcie, dziadkowie natychmiast zaczynają ćwiczyć na tobie swoje instynkty i kompleksy. Oni cię faszerują różnym jedzeniem. Wzywają do ciebie dziecięcego masażystę. Wśród ogólnego rodzinnego wzruszenia ubierają cię w dżinsy i kurtkę, chociaż jeszcze nawet siedzieć się nie nauczyłeś. A jeśli jesteś dziewczynką, to już w drugim roku życia przebiją ci uszy, żeby powiesić złote kolczyki, które za wszelką cenę chce podarować kochająca ciocia Ania.

Do trzecich urodzin wszystkie zabawki już nie mieszczą się w pokoju dziecięcym, a do szóstych— na strychu. Z dnia na dzień najpierw cię noszą, a potem wożą na zakupy odzieży dziecięcej, po drodze wpadając do restauracji i sali gier i zabaw. Szczególnie uzdolnione do miłości mamy i babci sypiają z tobą w jednym łóżku lat do dziesięciu, zanim to już nie zaczyna czuć pedofilią. A tak, prawie zapomniałem! Tablet! Dziecko musi mieć tablet. A najlepiej jeszcze i iPhon'a. Prosto z trzech lat. Bo jego ma Kuba, jemu mama kupiła i chyba nie tak dużo zarabia, znacznie mniej niż my. I nawet u Darka jest z sąsiedniej grupy, chociaż on w ogóle z babcią mieszka.

Przed szkołą zazwyczaj kończy się "okres lalkowy" i od razu zaczyna się trudny proces wychowania przez pracę. Kochający rodzice w końcu zdają sobie sprawę, że oni zrobili coś nie tak. Dziecko ma nadwagę, zły charakter i ADHD (zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi). Wszystko to daje powód, aby przejść na nowy poziom ekscytującej gry w rodzicielską miłość. Poziom ten nazywa się tak: "znajdź fachowca". Teraz z tym samym entuzjazmem taskają cię do dietetyków, nauczycieli, psychoneurologów, po prostu neurologów i po prostu psychologów. Rodzina gorączkowo szuka jakiegoś cud-mistrza, który pozwoli osiągnąć magiczne ozdrawiające wyniki, nie zmieniając przy tym własnego podejścia do wychowania dziecka. Na te ezoteryczne w rzeczywistości praktyki wydaje się dużo pieniędzy, traci się wiele nerwów i morze czasu. Wynik — zero i kilka dziesiątych.

Jeszcze ten okres charakteryzuje się rozpaczliwą próbą zastosować do dziecka normy żelaznej dyscypliny i etyki pracy. Zamiast szczerze zafascynować małego człowieka jakąś interesującą sprawą, zamiast dać mu więcej swobody i odpowiedzialności — bliscy stoją w kolejce z rzemieniem i krzykiem. W rezultacie dziecko uczy się żyć pod przymusem, tracąc zdolność do choć jakiegoś zainteresowania.

Kiedy bezużyteczność zmarnowanych wysiłków staje się oczywista, rozpoczyna się etap załamanej rodzicielskiej pasjonarności. Tu prawie wszyscy kochający rodzice nagle zaczynają swoich dzieci nienawidzieć: "Ile robimy dla ciebie, a ty!" Różnica tylko w tym, że u jednych ta nienawiść wyraża się w pełnej kapitulacji z dalszym skierowaniem chłopca do Ośrodka Wychowawczego typu zamkniętego (liceum Służb Mundurowych, elitarna brytyjska szkoła), a inni wbijają sobie do głowy wypowiedzenie "Jesteś moim krzyżem!".

Pogodziwszy się z tym faktem, że dobrego człowieka z niego nie wyszło, rodzice nadal zabijają w swoim już prawie dorosłym dziecku osobowość. Pomagają wymigać się od wojska, załatwiają wstąpienie na studia płatne, dają pieniądze na łapówki dla wykładowców i po prostu na bieżące wydatki, kupują mieszkanie, samochód, znajdują dobrze płatne stanowisko, które nie wymaga wiele wysiłku (w miarę swoich możliwości). Jeśli z natury ”ich krzyż” nie jest zbyt utalentowany, to ta strategia przynosi jakieś mniej lub bardziej jadalne owoce — rośnie psychicznie okaleczony, ale dość przyzwoity obywatel. Oto tylko znacznie częściej za rany, zadane nadmiarem rodzicielskiej miłości, dzieci płacą zupełnie inaczej — zdrowiem, życiem, duszą.

Kult dzieci powstał w naszej cywilizacji nie tak dawno temu — jakieś 50-60 lat temu. I w dużej mierze jest takim samym sztucznym zjawiskiem, jak co roku wyskakujący z marketingowego worka coca-colny Święty Mikołaj. Dzieci — to potężne narzędzie do promocji wyścigu konsumpcji. Każdy centymetr kwadratowy dziecięcego ciała, nie mówiąc już o metrze sześciennym duszy, dawno podzielony jest między producentami towarów i usług. Zmusić człowieka kochać samego siebie taką maniakalną miłością — jest to jednak dość skomplikowane moralno-etyczne zadanie. A miłość do dziecka startuje z półobrotu. Dalej — tylko licznik włączaj.

Oczywiście to wcale nie oznacza, że wcześniej dzieci się nie kochało. Jeszcze jak się kochało. Po prostu wcześniej nie było dziecięco-centrycznej rodziny. Dorośli nie odgrywali roli darmowych animatorów, żyli swoim naturalnym życiem i w miarę dorastania angażowali się w życie swojego potomstwa. Dzieci były kochane, ale od pierwszych przebłysków świadomości rozumiały, że są tylko częścią wielkiego uniwersum pod nazwą "nasza rodzina". Były świadome tego, że są starsi, których trzeba szanować, są mniejsi, o których trzeba dbać, jest nasza sprawa, w którą trzeba się włączyć, jest nasza wiara, której trzeba przestrzegać.

Dziś rynek narzuca społeczeństwu schemat rodziny pobudowanej wokół dziecka. To wyraźnie przegrana strategia, istniejąca tylko w celu wyłudzania pieniędzy z budżetów domowych. Rynek nie chce, aby rodzina została stworzona poprawnie, bo wtedy będzie zaspokajać większość swoich potrzeb sama w sobie. A nieszczęśliwa rodzina lubi oddawać rozwiązanie swoich problemów na outsourcing. I ten zwyczaj już dawno stał się fundamentem dla całych branż na miliardy dolarów. Idealny z punktu widzenia rynku ojciec — to nie ten, kto spędzi z dzieckiem weekend, pójdzie do parku, pojeździ na rowerze. Idealnym ojcem jest ten, kto będzie w ten weekend siedzieć w pracy w godzinach nadliczbowych, aby zarobić na dwugodzinną wizytę do parku wodnego.

I wiecie co? A no zastąpimy w tej kolumnie czasownik "kochać" na jakiś inny. Ignorować, nie przejmować się, być obojętnym. Bo oczywiście taka miłość rodzicielska to tylko jedna z form egoizmu. Szalona matka, pracoholik-ojciec — nie więcej niż gra instynktów. Co byśmy nie powiedzieli sobie o rodzicielskim obowiązku i poświęceniu, takie ojcostwo-macierzyństwo — to oburzające zadowolenie, coś w rodzaju miłosnych uciech, jedna ciągła biologia.

Jest takie dobre stare indiańskie powiedzenie: "Dziecko — gość w twoim domu: wykarmij, wychowaj dzieci i puść".

Nakarmić i głupi będzie w stanie, wychować — to już trudniejsze, ale umieć dziecko od pierwszych chwil jego życia powoli od siebie odpuścić — to jest miłość.

Ty jak zawsze masz rację, Chingachgooku.

źródło:Foma
 
 
 
Błąd w tekście? Zaznacz go i kliknij: Ctrl + Enter Systema Orphus© Orphus
Oferty pracy | Kontakty