Planeta nie potrzebuje ludzi sukcesu

Ekologista i pisarz David Orr w jednej ze swoich książek wyraził zdanie, które już długi czas nie daje spokoju naszej redakcji: "Planecie nie trzeba duża liczba "udanych ludzi". Planeta rozpaczliwie potrzebuje żołnierzy sił pokojowych, uzdrowicieli, konserwatorów, opowiadaczy i kochających. Ona potrzebuje ludzi, obok których jest dobrze żyć. Planeta potrzebuje ludzi z morałem, którzy gotowi włączyć się do walki, żeby zrobić świat żywym i humanitarnym. A te jakości mają mało wspólnego z "sukcesem", jak on wyznacza się w naszym społeczeństwie".
Oczywiście, można ile chcesz zastanawiać się nad tym, że Orr – to przedstawiciel zachodniej kultury, w której sukces przyrównuje się wyjątkowo do pieniędzy i umiejętności osiągać postawionego celu za każdą cenę. Tak, niby u nas wszystko jest inaczej, jesteśmy moralni i duchowo bogaci prawie na poziomie genetycznym. Ale to nie jest tak.
I zdarzy się przyznać, że my sami już dość mocno jesteśmy wpisani do zachodniego systemu wartości, w którym zasada "szybciej, wyżej, silniej" staje się jedynym życiowym credem.
To nie jest źle i nie jest dobrze. Problem w tym, że to wyznacza nasz sposób istnienia na malutkiej i przytulnej, ale przy czym ciasnej i ociężałej różnymi trudnościami Ziemi.
Pomyślmy przez chwilę, przedstawicieli których zawodów nazywamy "udanymi". Na myśl od razu przychodzą słynni aktorzy i wykonawcy wszystkich maści, polityki, topowi biznesmeni – wszyscy ci, kto jest obdarzony władzą, pieniędzmi, czy po prostu popularnością. Spróbujcie wyobrazić sobie "udanego lekarza". Kto to: ten, kto umie przeprowadzać skomplikowane operacje na wysokim poziomie i ratuje życia, czy ten kto otworzył prywatną klinikę, dostał bogatych klientów i zarobił status? "Udany pisarz" – ten, kto stworzył naprawdę wybitny utwór, czy ten kto wydaje się milionowymi egzemplarzami? A już pojednania takie jak "udany uczony", "udany wykładowca", "udany geolog" i całkiem wydają się oksymoronem w takim kontekście.
Tu powstaje paradoks, o którym początkowo powiedział David Orr: wychodzi, że planeta kręci się nie kosztem tych, kogo zgodnie ochrzciliśmy "udanymi" i postawiliśmy na podium dla zwycięzców. "Udani ludzie" nie uczą naszych dzieci w szkole. "Udani ludzie" nie leczą nas od przeziębienia. "Udani ludzie" nie ratują Ziemię od globalnego ocieplenia. "Udani ludzie" nie pieką chleba, nie kierują tramwajami i nie myją podłogę u was w biurze. Ależ ci, co robią to, obiektywnie są o wiele pożyteczniejsi dla społeczeństwa niż cała armia pop wykonawców, managerów i oligarchów.
Ale co ciekawe, nie o to chodzi. Najbardziej dziwne, że we współczesnym społeczeństwie "sukces" nie dorównuje "szczęściu" praktycznie na takich warunkach. Na przykład, "udanymi kobietami" zazwyczaj nazywają karierowiczek, a "szczęśliwymi" z jakiegoś powodu nadal – żon i matek. Znowuż uważają za "udanych mężczyzn" tych, kto umie zarabiać i zabezpieczać siebie materialnymi dobrami, a "szczęśliwymi mężczyznami"... położywszy rękę na serce, kiedy w ostatni raz słyszeliście, żeby kogoś nazywały "szczęśliwym mężczyzną"?
Istniejący model sukcesu wyłącza szczęście i w zasadzie jest niezdrowy. Na Uniwersytecie Brytyjskiej Kolumbii przeprowadzało się psychologiczne badanie, wskutek którego wyjaśniło się, że wiele top managerów wychodzą z niewielkiego odsetka ludności, skłonnej do psychopatii. To wyjaśnia się tym, że tacy ludzie są gotowe z całej siły konkurować za dowolną możliwość, która daje im przewagę przed ich bardziej zrównoważonymi kolegami.
Jasne, że psychopatyczny model sukcesu po prostu zobowiązany być destruktywny. Być może, na świecie dlatego jest tyle wojen, rozlewu krwi, nieskończonych ekonomicznych kryzysów – po prostu stawiamy nad sobą "udanych" psychopatów, święcie wierząc w ich normalność i z całej siły starając się upodobnić się im?
Świat takich "udanych" ludzi jest bardzo samotny: ich otaczają tylko podwładne osoby, konkurenci i czasami partnerzy, którzy w jakikolwiek moment mogą przekształcić się na konkurentów. Ogólnie biorąc, nie mają o co troszczyć się, oprócz własnej "pomyślności" i tych dóbr, które ona daje. Toż destruktywne działania, skierowane zewnątrz, do nieprzyjaznego, konkurującego świata, są całkiem przyrodnicze i nawet wewnętrznie uzasadnione. Oni nie dodadzą ani szczęścia, ani miłości, ani piękności, ale całkiem mogą zamocować "sukces".
Być może nastał czas przejrzeć nasze pojęcie o sukcesie? Będziemy uważać za udanych tych, kto codziennie czyni świat nieco lepiej – trochę, w miarę swoich możliwości, bez pretensji na globalny rozmach. Po prostu "wstałeś rano, umyłeś się, doprowadziłeś siebie do porządku – i od razu uporządkuj swoją planetę". Będziemy cenić mędrców, a nie przygotowanych oratorów, oceniać działania i motywy, a nie słowa. Będziemy dobrze wykonywać swoją pracę nie dlatego, że ona przyniesie jakiś efemeryczny "sukces", a dlatego, że ona nam podoba się. A jeśli nie podoba się – będziemy odchodzić i szukać to, co przypadnie do duszy, żeby znów robić to dobrze. Będziemy drożyć swoimi rodzinami, uważnie odnosić się do dzieci.
I wtedy – niesamowita sprawa! – my sami nie zauważymy, jak udanych ludzi stanie się o wiele więcej. Będzie ich tyle, ile i szczęśliwych, rozumiejących, że oni nie na próżno żyją w tym świecie. I tacy ludzie już będą potrzebni planecie, ponieważ oni nie będą mieć przyczyn niszczyć jej. Wreszcie zajmiemy się stworzeniem.