Raport polskiej położnej z Oświęcimia
"W ciągu 35 lat pracy jako położna – dwa spędziłam jako położna-więzień w kobiecym obozie koncentracyjnym Oświęcim – Brzezinka. Wśród licznych transportów kobiet, które przybywały do tego obozu nie brak było kobiet ciężarnych.
Funkcje położnej pełniłam tam kolejno na trzech blokach, nie różniących się ani budową ani wewnętrznym urządzeniem, poza jednym szczegółem, że jeden z nich posiadał ułożoną z cegieł posadzkę, której brak było w pozostałych. Były to zbudowane z desek baraki o długości około 40 metrów, z licznymi wygryzionymi przez szczury szczelinami. Ten obóz był niski i gliniasty, toteż podczas większych deszczów spływająca do wnętrza baraków woda sięgała na kilkanaście centymetrów, w innych barakach położonych niżej nawet na kilkadziesiąt. Wewnątrz baraku, po obu stronach, wznosiły się trzypiętrowe koje. W każdej z nich na brudnych, ze śladami zaschniętej krwi i kału sienniku, zmieścić się musiały trzy lub cztery kobiety. Było więc ciasno, chore musiały opuszczać nogi poza koje albo trzymać kolana pod brodą. Było także twardo, bowiem starta na proch słoma dawno uleciała kurzem, a chore kobiety leżały na gołych niemal deskach, w dodatku na gładkich, bo pochodzących z części drzwi lub okiennic pościąganych ze starych budowli z filongami odgniatającymi ciało i kości.
Pośrodku wzdłuż baraku ciągnął się piec w kształcie kanału zbudowany z cegieł z paleniskami na krańcach. Służył on jako jedyne miejsce dla odbywania porodów, bowiem innego choćby zaimprowizowanego urządzenia na ten cel nie przeznaczono. Palono w nim zaledwie kilka razy do roku. Dlatego tez szczególnie w okresie zimowym dało się odczuć dotkliwie przejmujące zimno, czego widoczną oznaką były zwisające z sufitu a raczej z dachu, długie sople lodu.
O wodę niezbędną do obmycia rodzącej matki i noworodka musiałam starać się sama, przy czym przyniesienie jednego wiadra wody pochłaniało około 20 minut.
W tych warunkach dola położnic była opłakana, a rola położnej niezwykle trudna; żadnych środków aseptycznych, żadnych materiałów opatrunkowych i żadnych leków (całkowity przydział dla bloku wynosił zaledwie kilka aspiryn dziennie). Początkowo zdana byłam wyłącznie na własne siły, w przypadkach powikłanych wymagających interwencji lekarza specjalisty, jak np. ręcznego odklejenia łożyska, musiałam sobie sama dawać radę. Niemieccy lekarze obozowi Rohde, Koenig i Mengele nie mogli przecież "zbrukać" swego powołania lekarskiego niesieniem pomocy nie-Niemcom, toteż wzywać ich pomocy nie miałam prawa. W późniejszym okresie korzystałam kilkakrotnie z pomocy pracującej na innym oddziale, oddanej dla chorych, polskiej lekarki dr Janiny Węgierskiej, a jeszcze później również bardzo zacnej polskiej lekarki Ireny Koniecznej.
W czasie, gdy sama chorowałam na tyfus plamisty wielką pomoc okazała mi niezwykle uczynna dr Irena Białówna, troskliwie opiekując się mną i moimi chorymi.
O pracy lekarzy w Oświęcimiu nie wspominam, bo to co obserwowałam przekracza moje możliwości wypowiedzenia się na temat wielkości lekarskiego powołania i bohatersko spełnionego obowiązku. Wielkość lekarzy, ich poświęcenie zastygły w źrenicach tych, którzy udręczeni niewolą i cierpieniem nigdy nie przemówią. Lekarz walczył o życie stracone i za stracone życie poświęcał życie własne. Miał do dyspozycji przydział kilku aspiryn i wielkie serce. Tam lekarz pracował nie dla sławy, pochlebstwa, czy zaspokojenia ambicji – wszystkie te momenty odpadły. Pozostał tylko lekarski obowiązek ratowania życia w każdym przypadku i w każdej sytuacji pomnożony przez współczucie dla człowieka.
Ilość przeprowadzonych tam porodów przeze mnie wynosiła ponad 3000. Pomimo przerażającej masy brudu, robactwa wszelkiego rodzaju, szczurów i chorób zakaźnych, braku wody oraz innych nie dających się wprost opisać okropności, działo się tam coś niezwykłego.
Pewnego razu Lagerarzt kazał mi złożyć sprawozdanie na temat zakażeń połogowych i śmiertelności wśród matek i noworodków. Odpowiedziałam wtedy, że nie miałam ani jednego przypadku śmiertelnego zarówno wśród matek i noworodków. Lagerarzt spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Powiedział, że nawet najdoskonalej prowadzone kliniki uniwersytetów niemieckich nie mogą się poszczycić takim powodzeniem. W oczach jego czytałam gniew i zawiść. Możliwe, że ogromnie wyniszczone organizmy były zbyt jałową pożywką dla bakterii.
Spodziewająca się rozwiązania kobieta zmuszona była odmawiać sobie przez dłuższy czas przydzielonej racji chleba, za który mogłaby –jak powszechnie mówiono zorganizować sobie prześcieradło. Prześcieradło darła na strzępy, przygotowując pieluszki i koszulki dla dziecka, żadnej bowiem wyprawki dzieci nie otrzymały.
Na oddziale brak było wody, toteż pranie pieluszek nastręczało wiele trudności, zwłaszcza wobec surowego zakazu opuszczenia bloku, jak i niemożności swobodnego poruszania się w nim. Wyprane pieluszki położnice suszyły na własnych plecach lub udach, rozwieszanie ich bowiem na widocznych miejscach było zabronione i mogło być karane śmiercią.
Do maja 1943 roku wszystkie dzieci urodzone w obozie oświęcimskim były w okrutny sposób mordowane: topiono je w beczułce. Czynności tych dokonywały: Schwester Klara i Schwester Pfani.
Pierwsza była z zawodu położną i dostała się do obozu za dzieciobójstwo. W związku z objęciem funkcji położnej przeze mnie zabroniono jej odbierania porodów, albowiem jako „Beurfsverbrecherin” (zawodowy przestępca) była pozbawiona prawa wykonywania swego zawodu. Zlecono jej czynności, do których się bardziej nadawała. Powierzono jej także kierowniczą funkcję tzw. blokowej. Do pomocy przydzielono jej niemiecką ulicznicę - rudą, piegowatą Schwester Pfani. Po każdym porodzie z pokoju tych kobiet dochodził do uszu położnic głośny bulgot i długo się niekiedy utrzymujący plusk wody. Wkrótce po tym (matka) mogła ujrzeć ciało swojego dziecka rzucone przed blok i szarpane przez szczury.
W maju 1943 roku sytuacja niektórych dzieci uległa zmianie. Dzieci niebieskookie i jasnowłose odbierano matkom i wysyłano do Nakła w celu wynarodowienia. Przejmujący skowyt matek żegnał odjeżdżające transporty niemowląt. Póki maleństwo przebywało przy matce, to już samo macierzyństwo stwarzało promień nadziei. Rozłąka z dzieckiem była straszna.
Schwester Klara i Schwester Pfani na przemian bacznie śledziły Żydówki w czasie porodu. Urodzone dziecko tatuowano numerem matki, topiono w beczułce i wyrzucono przed blok.
Los pozostałych dzieci był najgorszy: marły one powolną śmiercią głodową. Skóra ich stawała się cienka, pergaminową , przeświecały przez nią ścięgna, naczynia krwionośne i kości. Najdłużej przy życiu utrzymywały się dzieci radzieckie, ilość kobiet ze Związku Radzieckiego (nazwa stara, pisano tekst po wojnie) wynosiła około 50%.
Spośród bardzo wielu przeżytych tam tragedii szczególnie żywo zapamiętałam historię pewnej kobiety z Wilna, skazanej na Oświęcim za udzielenie pomocy partyzantom. Bezpośrednio po urodzeniu przez nią dziecka wywołano jej numer (numerem bowiem przywoływano więźnia). Poszłam ją wytłumaczyć lecz to nic nie pomogło, spotęgowało tylko gniew. Zorientowałam się, że wzywają ją do krematorium. Owinęła dziecko w brudny papier i przycisnęła do piersi….. Usta jej poruszały się bezgłośnie, widocznie chciała zaśpiewać maleństwu piosenkę, jak to nieraz czyniły tam matki, nucąc swym maleństwom przeróżne kołysanki, którymi pragnęły im wynagradzać za dręczące je zimno i głód, za ich niedolę. Nie miała sił….. nie mogła wydobyć głosu… tylko duże obfite łzy wylewały się spod powiek, spływały po jej niezwykle bladych policzkach, padając na główkę małego skazańca. Co było bardziej tragiczne, czy ta jednoczesna śmierć dwóch najbliższych sobie istot, czy też przeżywanie śmierci niemowlęcia, które ginęło na oczach matki, połączona ze świadomością pozostawienia na łasce losu jej żywego dziecka - na to trudno odpowiedzieć.
Wśród tych koszmarnych wspomnień snuje się w mej świadomości jedna myśl, jeden motyw przewodni. Wszystkie dzieci urodziły się żywe. Ich celem było żyć!! Przeżyło obóz zaledwie trzydzieści. Kilkaset dzieci wywieziono do Nakła w celu wynarodowienia, ponad 1500 zostało utopionych przez Schwester Klarę i Pfani, ponad 1000 dzieci zmarło na wskutek zimna i głodu ( te przybliżone dane nie obejmują okresu do końca kwietnia 1943).
Nie miałam dotychczas okazji przekazać Służbie Zdrowia swego raportu położnej z Oświęcimia. Przekazuję go teraz w imieniu tych, którzy o swojej krzywdzie nie mogli powiedzieć światu, w imieniu matki i dziecka. Jeżeli w mej ojczyźnie – mimo smutnego z czasów wojny doświadczenia – miałyby dojrzewać tendencje skierowane przeciw życiu, to wierzę w głos wszystkich wszystkich położnych, wszystkich uczciwych matek i ojców, wszystkich uczciwych obywateli, w obronie życia i praw dziecka.
W obozie koncentracyjnym wszystkie dzieci – wbrew wszystkim przewidywaniom – rodziły się żywe, śliczne, tłuściutkie. Natura przeciwstawiając się nienawiści, walczyła o swoje prawa uparcie, nieznanymi rezerwami żywotności. Natura jest nauczycielką położnej. Razem z nią walczy o życie i razem z nią propaguje najpiękniejszą rzecz na świecie – uśmiech dziecka.